Czas na krótką relację.
Do Grecji zdecydowaliśmy się jechać przez Słowację, Węgry, Serbię i Macedonię. Wyjechaliśmy w piątek ok. 13 kierując się "gierkówką" na przejście w Korbielowie. Trasa przebiegła bez przeszkód, z dwoma postojami - pod Piotrkowem Tryb. i jak co roku na stacji LukOil w Czechowicach-Dziedzicach (niezastąpiony w podróży McDonald). Pierwszego dnia udało nam się dojechać na przedmieścia Budapesztu, gdzie na stacji Shell ok. 2.30 postanowiliśmy się przespać. Mieliśmy towarzystwo 2 polskich kamperów. Rano się okazało, że jechali na Hungaroring na wyścig z Kubicą.
Drugiego dnia mijamy Budapeszt nową obwodnicą i docieramy do przejścia z Serbią w miejscowości Roszke. Tu mamy przymusową 3 godzinną przerwę w pełnym słońcu. Cóż kolejka, trzeba postać. Dalej jedziemy przez Serbię. Bardzo pozytywne wrażenia. Dobra autostrada, trochę droga, ale nic na to nie poradzimy. Przejazd przez Belgrad w porządku. Miasto wizualnie nie różni się od Warszawy. Najlepsze stacje benzynowe po drodze są właśnie w Serbii - duże, z placami zabaw, barami itp. Paliwo w porównywalnej cenie jak u nas. Pod koniec Serbii jest trochę górek i kończy się autostrada. Trasa przez góy wypadła nam w nocy, więc niewiele widzieliśmy. Pod koniec Serbii nieprzyjemna sytuacja z TIRem, który wyprzedzając o mały włos nie zderzył się z nami czołowo. Śpimy na granicy Serbsko-Macedońskiej.
Z rana okazało się, że wybór miejsca na nocleg nie był do końca trafiony. Niby granica, a pełno cyganów, żebraków i "bezpańskich" dzieci. Bez śniadania i kawki ruszamy więc w dalszą drogę. Droga w Macedonii dobra. Ciekawa autostrada, której nitki rozdzelają się i przez spory kawałek są w dość znacznej odległości (chyba położone są po obu stronach jakiegoś wzgórza). Macedonia to piękny widokowo kraj. Bardzo ubogie stacje benzynowe nie zachęcały do tankowania. Na bramkach autostradowych nachalni czyściciele szyb. Wreszcie docieramy do Grecji. Zachęceni dojechaniem do niej bez odpoczynku mijamy Saloniki. Jazda po obwodnicy tego miasta nie należy do przyjemnych. Droga, owszem dobra, ale tam jedzie ten kto jest szybszy, albo głośniej trąbi. Auta z przyczepą pomimo nieustannie mrugającego kierunkowskazu nikt nie chce wpuścić. Dalej piękną, nową autostradą docieramy na Chalkidiki, na środkowy palec, czyli Sithonię. Sithonia jest piękna. Góry wpadające wprost do ciepłego, lazurowego morza, mnóstwo małych piaszczystych zatoczek z krystalicznie czystą wodą. Droga w Sithonii prowadzi wokół tego półwyspu. Jest dobra, ale wąska i bardzo górzysta. Czasami nie dało się inaczej podjechać jak na dwójce. Zatrzymujemy się w Sarti, by zapytać o kemping. Miła pani kieruje nas na jeden z kempingów. Jednak jest on o bardzo niskim standardzie, choć cena zachęca (ok. 20 euro za naszą trójkę). Jedziemy więc dalej. Docieramy do Kalamitsi na kemping uprzednio wypatrzony w internecie. Nazywa się Thalatta Camp (
http://www.thalattacamp.gr/ ). Ten w zupełności nam odpowiada. Ma sklep, kawiarnie, bar, lody, basen, kino dla dzieci, plac zabaw, piękną plażę, ładne i czyste łazienki. W recepcji podajemy ilość dni i zostaje nam przydzielone miejsce "gamma 64" (ach ten grecki alfabet). Ochroniarz na skuterze holuje nas na naszą parcelę. Mieszkamy wśród Greków. Najbliższe dni leniuchujemy na plaży lub na basenie. Robimy krótkie wypady do najbliższych miejscowości. Jest pięknie. Poznajemy 3 polskie rodziny, w tym jedną z niewiadówką. Ci znają fanklub, ale nie korzystają z niego. Muszą jednak wcześniej wracać do kraju. Z dwiema rodzinami integrujemy się i od tej pory spędzamy wakacje razem. Fajnie jest poznać fajnych ludzi. Wspólnie decydujemy, że po tygodniu pobytu w poniedziałek wyruszamy na Riwierę Olimpijską.
Riwierę Olimpijską wszyscy odradzają, ale jakoś tak jest, że jak się nie spróbuje to się nie wie. Wiedzieliśmy od innej polskiej załogi, że jest ładny kemping Olimpios Zeus (
http://www.olympios-zeus.gr/ )w miejscowości Plaka Litochoro. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że właśnie tam pojedziemy. W porównaniu do Thalatta Camp, kemping Olimpios Zeus nie zachwycał. Ale nawet po objechaniu sąsiednich, lepszego nie znaleźliśmy. Plaża na riwierze też była gorsza. Potraktowaliśmy więc pobyt tutaj jako miejsce wypadowe do Meteorów i na Olimp.
Meteory robią niesamowite wrażenie. Ogromne pionowe skały z zawieszonymi na nich klasztorami zachwycają swoją oryginalnością. Ze względu na temperaturę dochodzącą do 37 st.C i małe dziecko zwiedzamy tylko największy z klasztorów oraz miejscowość Kalambaka.
Następnego dnia podjeżdżamy na Olimp. Na szczyt nie da się wjechać autem, ale od końca drogi już niewiele zostaje. Zwiedzamy też muzeum w mieście Dion.
W międzyczasie korzystamy z uroków plaży.
Czas szybko mija. Do domu wracamy w ulewie. Pod Salonikami tak padało, że samochody zatrzymywały się na poboczu autostrady. Dalej przez Macedonię i Serbię momentami trafiamy pod chmurkę. Kulminacją jest granica Serbsko-Węgierska, na której stoimy 7 godzin w nocy!!!! "Stoimy" to mało powiedziane, bo w rzeczywistości podjeżdżamy metr po metrze pilnując, aby nie wcisnął się w kolejkę jakiś niemiecki Turek. Koszmar. Dalej już bez przygód wracamy do domu.
Przejechaliśmy prawie 5 tys. km. Zobaczyliśmy wiele ciekawych rzeczy. Poznaliśmy Greków, na których się bardzo zawiedliśmy (nie jest to tylko nasza opinia). Jest to dość dziwny naród, bardzo zamknięty. Mieszkając wśród nich byliśmy wręcz niezauważani - obcy. Nikt nie pomógł nam przepchnąć, czy ustawić przyczepy. Wśród Niemców i Holendrów byłoby to nie do pomyślenia, że młoda dziewczyna szarpie się z przyczepą, a obok na krzesełkach siedzą młodzi, rośli greccy mężczyźni. Dziwne to tym bardziej, gdyż kiedy dzień wcześniej wyjeżdżała grecka rodzina byłem pierwszym, który pomagał im wyciągnąć przyczepę z parceli.
Ponadto oszukują, gdzie mogą. Trzeba uważać na bramkach na autostradzie i na stacjach benzynowych. Do mojego 50 l zbiornika, kiedy nie świeciła się jeszcze rezerwa weszło 50 l ON.
Podsumowując, Grecja to piękny kraj, warty zobaczenia. Jedyne co w nim przeszkadza to Grecy.